Pułkownik Konopka, szef Rutie i kilkunastu ułanów, będąc ciągle na przedzie i torując sobie drogę szablą i lancą, przebili się najprzód i tak się zapędzili, że wy dostawszy się z wąwozu, stracili całkiem swój pułk z oczów. Zjeżdżając z góry, Konopce spadła czapka z głowy, a wachmistrz Wojciechowski ja dąc tuż za nim, zsiadł z konia i mimo strzałów sypiących się z góry, podniósł ją i podał Konopce. Ten płakał i wołał: „wszystko straciłem!“ i pędem przez pola gnał ku Mora, gdzie stała polska dywizya piechoty. Tymczasem pułk wydobywszy się z ciasnego, górskiego wąwozu na równinę, formował się spokojnie na polu, frontem do ciągnącego zanim nieprzyjaciela.
Uciekający Konopka, któremu się zapewne zdawało, że pułk będzie się musiał poddać, z miejsca przez które jechał, mógł doskonale widzieć formujących się swoich dzielnych lansyerów. Dlaczego się więc nie zatrzymał? dlaczego nie zatrzymał się Rutie z adjutantami i podoficerami: Krobickim, Karabanem i kilku żołnierzami! Trudno dziś odpowiedzieć na to pytanie. Wspomniany już przez nas Wojciechowski, nie rozumiejąc także tej niepojętej dla niego ucieczki, zajechał drogę Konopce i mówił mu, że pułk na równinie krzywdy sobie zrobić nie da, że niema nic straconego. Konopka nic na to nie odrzekł, tylko srogo spojrzał na mówiącego i pojechał dalej.
_____
Zygmunt Lucyna Sulima, Polacy w Hiszpanii (1808-1812), Warszawa, Gebethner i Wolff, 1888 r.